Myślami jestem dzień i noc przy maszynie, a rękami i nogami gdzie indziej. Ostatnio mam bardzo mało czasu na szycie i bardzo nad tym ubolewam. Zaczęłam kurs angielskiego, dwa razy w tygodniu po pracy, zaczęłam chodzić na siłownię, żeby trochę rozruszać kości, do tego praktyki tłumaczeniowe i ogarnięcie domu. Ja nie wiem, ale naprawdę, jakby tak spróbować zrobić wszystko, co by się chciało zrobić, to nie starczyłoby czasu na sen. A spać przecież trzeba. Miałam kiedyś w liceum nauczyciela, który mawiał, że nie ma takiego zjawiska jak "brak czasu", bo jeśli nie zrobiliśmy danej rzeczy, to tylko dlatego, że w danym czasie robiliśmy coś innego. A od nas zależy, które zajęcie wybraliśmy. To my jesteśmy panami naszego czasu. Myślę, że to bardzo mądre słowa, ale nie do końca łatwo je zastosować w praktyce. Bo jak tu wybrać pomiędzy ugotowaniem obiadu a posprzątaniem łazienki? Albo nauczeniem się angielskiego a zrobieniem zadań na praktyki? Wydaje mi się, że wszystko jest ważne i nie mogę z niczego zrezygnować. Bardzo intensywnie pracuję więc nad tym, żeby tak zorganizować sobie życie, żeby jakoś te wszystkie zadania połączyć i zachować równowagę. Ostatnio wpadłam nawet na to, żeby nie wracać do domu tramwajem, tylko na pieszo i w ten sposób fundować sobie codzienną dawkę sportu. Przynajmniej nie mogę teraz narzekać, że nie mam czasu na sport i dlatego boli mnie kręgosłup. Wychodzi godzinka, a przynajmniej trochę sie poruszam, ożywię i dotlenię (spalinami, co prawda, ale wmawiam sobie, że lepsze takie powietrze, niż tramwajowy zaduch).
Kilka dni temu siedziałam nad koalą, który nijak nie chce zostać dokończonym. Co chwilę wywija mi jakieś numery. A to filcu zabrakło i trzeba było kupić, a ten nowy miał lekko inny odcień i praca stała, a to szpulka z nitką pokulała się gdzieś nagle i nie mogłam jej znaleźć. Istne szaleństwo. Swoją drogą, do tej pory nie wiem, jak to się stało, że zszywając jego piękną koalową główkę, nagle trąciłam szpulkę i tak się "skitrtała" (jak to mówią w Wielkopolsce), że musiałam odłożyć pracę na następny dzień. Ani na kocu, ani pod kocem, pod łóżkiem, nigdzie jej nie było. A na drugi dzień podnoszę maszynę i co widzę? Szpulka leży sobie, jak gdyby nigdy nic i pewnie dziwi się, że zabawa poprzedniego dnia tak szybko się skończyła;) A koala nadal czeka na swoje 5 min, a raczej 35, bo pewnie tyle tylko brakuje mi już do jego wykończenia. To chyba najtrudniejsza zabawka, jaką w życiu uszyłam. Taki mały, a taki trudny. Ale tak jest, kiedy ma się sam wykrój, bez jakichkolwiek wskazówek, co do techniki i kolejności zszywania. Wszystko trzeba robić intuicyjnie, metodą prób i błędów. A tych niestety nie brakowało. A to uszy za chude, i wyglądał jak słoń, a to tyłek jakiś taki wypięty... Mam nadzieję, że następny post będzie już o tym małym nicponiu;) Gorąco pozdrawiam!