Jakiś czas temu wygrałam
Candy w Benkowie, o czym już
pisałam, ale nic nie pokazałam, bo najpierw czekałam na słońce i dobre światło do zdjęć, a później zdjęcia zrobiłam i nie miałam czasu ich załadować. Teraz mam i pokazuję, co już jest właściwie od pewnego czasu w użytku:) Zapisując się na candy obiecałam sobie, że jak je wygram, to wygraną podaruję Witusiowi - siostrzeńcowi. I tak też się stało. Wituś jest bardzo zadowolony ze swoich prezentów. Czapeczkę nosi podczas spacerów, a śliniaczek mu się bardzo przyda, bo ślini się teraz coraz bardziej - zęby mu idą. Swoją drogą, śmieszne to określenie, że mu idą zęby. No bo jak? On siedzi i patrzy, jak te zęby z daleka do niego idą? Maszerują z transparentami "Zęby dla Witusia"? Bawi mnie czasem język i to, jak wieloznaczne jest to, co mówimy. A każdy i tak zrozumie właściwie:)
Tutaj czapeczka i śliniaczek - idealnie uszyte i idealnie zaprasowane. A te różki na górze są takie słodkie:)
A tutaj piękne serduszko, które służy mi teraz jako zakładka do książki:)
A w ogóle to chyba zwariowałam na punkcie rękodzieła. Już nawet nie chodzę do sklepów i nie szukam, co tu kupić, gdzie tu kupić, tylko zastanawiam sie, jak to zrobić. I nawet jeśli siedzę nad tym przez cały tydzień po godzinę dziennie (bo czasem są takie nabite dni), to cieszę się tym, jestem zadowolona i chętniej obdarowuję tym innych. Bo wiem, że się nad tym napracowałam, że stworzyłam coś z sercem i dla konkretnej osoby. Nie dla jakiegoś ktosia, o którym nie mam zielonego pojęcia. I kiedy tworzę, to od początku do końca o tej osobie myślę i to mi daje strasznie wielką radość. Zastanawiam się, jak zareaguje, a co jej się spodoba, a co zrobi z tym, czy tamtym. Widzę dużo większą wartość rzeczy zrobionych własnoręcznie, niż wykonanych seryjnie. I jeszcze bardziej zdałam sobie z tego sprawę, kiedy byłam w odwiedzinach u siostry i pokazała mi pluszowego słonia, którego Wituś dostał od jej koleżanki. Pyta: "Fajny ten słoń, nie?" A ja tak patrzę i widzę po prostu słonia. Takiego maskotkowego, sklepowego, równego. Nie było w nim nic, co zwróciłoby moją uwagę. Nic. On był po prostu słoniem. A ja lubię, jak maskotka ma w sobie coś niezwykłego. Np. trochę krzywy nos, nieidealny, jak ma jedno oko odrobinę wyżej przyszyte, ale tak minimalnie, bo tak się akurat złożyło, bo ludzka ręka nie jest w stanie przyszyć czegoś tak równo jak maszyna. Lubię, kiedy łapki nie są identyczne, a uszy trochę przesunięte. Kiedyś nie cierpiałam tego w swoich pracach i postrzegałam to jako niedoskonałość, błąd do poprawy, wściekałam się i prułam, aż było równo. Wydawało mi się, że dopiero jak będzie idealnie jak od linijki, to będzie fajnie. A teraz uważam, że fajne jest to, co naturalne, co nierówne, a dzięki temu ciekawe i niepowtarzalne. Dlatego też szalenie ucieszyłam się z wygranej, bo wiedziałam, że mama Benka uszyła te rzeczy ręcznie. A jak wyjmowałam je z koperty, w której przyszły, to byłam ogromnie podekscytowana i oglądałam je ze wszystkich stron, głaskałam. Ja po prostu zwariowałam na punkcie szacunku dla pracy ludzkich rąk.
I jeszcze raz bardzo dziękuję za takie piękne skarby!
:)