Ja to widzę tak, że jeśli nie będę robiła wszystkiego na raty, to nie zrobię nic. Bo zacznę i później nie wystarcza mi sił, żeby skończyć. Już się przekonałam. Tak jest i z szyciem i z gotowaniem i ze sprzątaniem. Codziennie robię jeden etap i dzięki temu posuwam się naprzód. I z pisaniem bloga też będę chyba musiała tak zrobić. Bo prawie nigdy nie mam tyle czasu i sił, żeby usiąść i napisać wszystko od początku do końca, wkleić zdjęcia i sprawdzić, czy wszystko ma ręce i nogi. Dlatego doszłam do wniosku, że najpierw będę pisać - pierwsza rata, a później będę wklejać zdjęcia - druga rata. Sprawdzanie rąk i nóg sobie odpuszczę i nie potraktuję go jako trzeciej raty, tylko dokleję do drugiej. No to piszę:
Byłam w weekend w domu i niestety zaraz po powrocie się rozchorowałam i znów przeleżałam 3 dni, pocąc się jak szczur. Ale taki rasowy szczur pociciel, nie taki udawany. Trzy razy dziennie się przebierałam, aż mi piżam nie wytarczyło i trzeba było się pocić w tym, co zostało. W środę o godzinie 14:00 uroczyście ogłosiłam koniec chorowania, bo szczerze mówiąc, bolały mnie już kości od leżenia dzień i noc w łóżku. Ale przynajmniej naczytałam się książek do syta, na co nie mam na co dzień czasu. Czytać można, leżąc w łóżku, więc idealnie pasowało.
Dzieciaczki bardzo podrosły i bardzo się zmieniły. Są takie doroślejsze, o ile można tak w ogóle powiedzieć o dzieciach:) Wituś nie chce być już przez nikogo brany na ręce, tylko przez swoją mamę. Ja nie wiem, jak on to rozpoznaje, że siedzi u kogoś innego. Jak tylko go wezmę, to się wypręża z całych sił na wszystkie strony i najchętniej by uciekł (jakby mógł). Ale nie mógł, więc go pokojowo oddawałam jego mamie, co by uniknąć większej awantury. Dzielnie nosi pieluszkę, którą mu uszyłam i ma wielką frajdę z tych za długich rzepów, które specjalnie zostawiłam, żeby siostra przycięła na wymiar brzuszka. Jak się mu założy pieluszkę, to od razu zabiera się za te rzepy i próbuje je rozpracować. Ciągnie, szarpie, ale one się nie rozpinają. I tak walczy, aż się zmęczy. No tego bym nie przewidziała. Dzieci chyba w ogóle są nieprzewidywalne. I do tego wyszły mu na dole dwa zęby!!! Taka niespodzianka:) Na razie tylko przebiły się przez dziąsła i widać dwie białe plamki, ale już są:)
A spódniczka dla Lilki okazała się dużo za duża. Tak czułam, że siostra jakoś krzywo zmierzyła, bo jakoś mi nie pasowało, żeby takie małe dziecko miało taki obwód pasa. No ale zdałam się na jej pomiary i dzięki temu Lilka będzie miała spódniczkę na lato w przyszłym roku:) A jaka ona kochana, taka śliczna i dziewczęca. I tak dużo mówi. Najbardziej się rozgaduje, jak ktoś coś opowiada. Trochę jakby chciała go naśladować. Tak śmiesznie to wygląda:)
Pokrowce na taborety bardzo się mamie spodobały i bardzo się z nich ucieszyła. Właściwie to podobały się wszystkim i stwierdzili, że idealnie pasują do kuchni. Zdjęcia oczywiście zrobiłam, ale czekają jeszcze cierpliwie w aparacie, aż je ściągnę i załaduję na bloga. A z tym może być na razie problem, bo popsuł mi się komputer i prawie nie reaguje na to, co się od niego chce. Jest już bardzo stary i wysłużony, wiele razy był formatowany i chyba trzeba będzie kupić nowy. A tyle razem prześliśmy, tyle lat, całe studia, tyle prac na nim napisałam, w tym licencjat i magisterkę. Szkoda mi się z nim rozstawać i ciągle daję mu ostatnią szansę. Tylko od jakiegoś czasu przestał je wykorzystywać:) Biedaczek.
A od rodziców dostałam pyszne soki, dżemy, jajka, wino domowej roboty i pół wielkiej dyni. Wydrukowałam sobie wczoraj chyba z sześć różnych przepisów na zupę dyniową i myślałam, że mi tej dyni wystarczy, żeby wypróbować wszystkie. A tu się okazało, że pół dyni poszło do zupy. Mogłam jednak wziąć całą, ale kto by pomyślał, że tak będzie. Pierwszy raz gotowałam dyniową zupę. Teraz będę wiedziała, ile brać;) A ta dynia taka piękna, że nie mogłam się na nią napatrzeć. Aż szkoda było kroić. Taka pięknie pomarańczowa, naturalna, zdrowa, złoto jesieni. Dzisiaj zjem ją na obiad:)
Życzę Wam miłego piątku! Piątki to takie fajne dni:) Jak ja się jutro wyśpię...:)))
Gorąco Was pozdrawiam i nie dajcie się żadnym chorobom!
:)
Jak dobrze, że napisałaś! Czytałam i myślałam sobie: rany, mam takie same przemyślenia / doświadczenia chyba odnośnie każdego akapitu! Od tego, że muszę robić wszystko na raty, przez chorowanie, rosnące dzieci, aż po pierwszą zupę dyniową ;)). Dynia to nasze ostatnie odkrycie, nie wiem, czemu wcześniej nie odważyłam się spróbować. W razie gdyby wydała Ci się za duża do natychmiastowego wykorzystania, polecam pozbawić pestek i upiec w piekarniku (przekrojoną, skórką w górę). Potem do lodówki - ostatnio tak zrobiłam i chyba jej to trochę przedłużyło życie ;). A z takiego gotowego, mięciutkiego miąższu można zrobić wiele rzeczy - muffinki, zupę, dżem. Właśnie kolejna dynia czeka, aż zrobię z niej dżem!
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na kolejny post :).
W życiu zupy z dyni nie jadłam... Kusi mnie spróbowanie, bo wszyscy tak zachwalają :D
OdpowiedzUsuńZdrówka!
Współczuję choroby, dobrze że już doszłaś do siebie.
OdpowiedzUsuńGratuluję maluszkowi ząbków:)